Kolejna odsłona cyklu o Kihachim. Tym razem nieco poważniejsza, niż wcześniejszy "Kaprys". Co nie dziwi, bo Ozu zdecydował się dużo więcej miejsca poświęcić miłości damsko-męskiej, a nie tylko ojcowsko-synowskiej.
"Opowieść dryfujących trzcin" jest filmem nakręconym z olbrzymią starannością i tak samo zagranym. Mimo że to film niemy, aktorzy w żadnym wypadku nie przesadzają z gestykulacją. Wybierają raczej stonowaną grę i ukazywanie wewnętrznej walki z emocjami. Gwarantuje to świetne wrażenie przysłaniające scenariuszowe niedostatki. Bo skrypt wydaje się raczej próbą odtworzenia greckiej tragedii, niż czysto filmową opowieścią. Zbyt dużo tu konfliktów i jeszcze więcej komplikowania ich.
Ozu znów opowiada o starciu japońskiej tradycji z ludzkimi emocjami. Wszyscy przekonani, iż to drugie jest ważniejsze mogą się srogo zawieść. Trzeba bowiem pamiętać, że nie bez powodu powiedziano o twórcy "najbardziej japoński z japońskich reżyserów".
W 2015, gdy go oceniałem, był dostępny na youtube z polskimi napisami. Obecnie niestety będzie mi ciężko doradzić, bo z tego co widzę, już nie ma takiej dostępności niemych filmów Ozu.